Rentowność niemieckich dziesięciolatek o włos, ale jednak, przekroczyła szczyt z maja i znalazła się na najwyższym poziomie od maja 2019 r. Równie wysoko zawędrowały nasze papiery, dla których obecny wzrost rentowności jest najszybszym marszem w historii.
Z 1,16 proc. na 2,76 proc. w dziewięć miesięcy – nigdy jeszcze rentowność naszych dziesięciolatek nie rosła tak szybko, choć obecne tempo (1,6 pkt proc.) przebija wcześniejsze korekty wciąż tylko nieznacznie (zwykle rajd kończył się korektą po wzroście o 1,3 proc.). Sęk w tym, że jeśli poprowadzimy linię po szczytach z poprzednich korekt, okaże się, że rentowność naszych dziesięciolatek już ten opadający sufit przebiła. Można uznać to wydarzenie za symboliczne zakończenie trendu spadkowego, przynajmniej na naszym rynku. Epoka taniego pieniądza być może właśnie się skończyła, choć nie widzimy tego jeszcze w tabelach odsetkowych banków.
Oczywiście, pozostaje jeszcze nadzieja. Rynek jest potężnie wyprzedany, jeszcze na początku sierpnia rentowność była o 1,1 pkt proc. niższa. I co ważniejsze – wciąż żywe są nadzieje, że wzrost inflacji jednak uda się zatrzymać, choć bez dalszych podwyżek stóp wydaje się to niemożliwe.
Odpowiedź na pytane, czy można panować nad inflacją przy pomocy realnie ujemnych stóp procentowych wciąż nie dla wszystkich jest oczywista. Pierwsze lata nowoczesnej strategii monetarnej wydawały się pasmem sukcesów, prezes NBP mówił o cudzie gospodarczym w Polsce – szybkim wzroście PKB bez inflacji. Jednak obecne liczby mówią coś innego. I umówmy się – mówią to, czego wszyscy się spodziewaliśmy. Że jeśli coś jest zbyt piękne, żeby było prawdziwe, to tak właśnie jest. Że wzrost inflacji jest kwestią czasu. Oczywiście, możemy mówić o splocie wyjątkowych czynników. Ale one zawsze są wyjątkowe i trudne do przewidzenia. A chodzi o to, żeby zabezpieczać się przed tym, czego przewidzieć się nie da. Dodatnie realne stopy procentowe są jak polisa autocasco. Można sporo zaoszczędzić, jeśli się jej nie wykupi, ale w sytuacjach podbramkowych ratuje skórę.
Gdyby RPP powróciła do sprawdzonej metody walki z inflacją i podniosła stopę referencyjną do średniej wartości (ponad inflację) sprzed obecnej kadencji Rady, stopa referencyjna wynosiłaby ok. 7,2-7,5 proc., rentowność obligacji dziesięcioletnich sięgałaby 8,5-8,9 proc., a oprocentowanie kredytów hipotecznych oscylowałoby wokół 10 proc. Taka może być cena wiary w to, że można mieć realnie ujemne stopy procentowe. To straszliwa cena i straszliwa jest też odpowiedzialność Rady, ponieważ miała do dyspozycji najlepsze narzędzia, mnóstwo czasu na dokonanie podwyżek i liczne opracowania zewnętrzne, które prezes NBP był łaskaw nazwać „publicystyką, a nie rzetelnymi analizami”.
Nie do nas należy jednak decyzja w tej sprawie. Choć warto zadać pytanie członkom Rady, czy gdyby ponosili choćby finansową odpowiedzialność za utrzymanie inflacji w granicach celu, utrzymywaliby stopy na równie niskim poziomie przez równie długi czas? Podjęli przecież ryzyko w imieniu nas wszystkich, ale jeśli zaryzykowali i przegrali, kto za ten zakład zapłaci? Na kogo spada odpowiedzialność za decyzje o skupie obligacji, które nie mogły przynieść efektu (nie jest to zaskoczeniem, NBP opublikował własne analizy, które wykazały, że największy wpływ na rentowność mają rynki bazowe, a nie czynniki krajowe, z zadłużeniem do PKB włącznie). NBP wydał grubo ponad sto miliardów złotych na skup obligacji po najwyższych możliwych cenach, dziś nieosiągalnych. Straty na wycenie tych obligacji liczone są w miliardach. Na czyj koszt?
Źródło: Obligacje / Emil Szweda